17 września 2011

Jak widać, mamy nowy wygląd :3
Mam nadzieję, że się wam podoba, bo mnie - strasznie <3 A żeby notka nie była za krótka, to zarzucam zdjęciami z aktywnego życia młodych ;>







12 września 2011

Wczoraj wybrałam się razem z rodzicami do Czech. Zapakowaliśmy kocyk, pare zabawek i Umcię (lubi znajdować dziury w płocie jak mnie nie ma, więc bałam się ją zostawić)... i wyruszyliśmy w długą drogę do Pragi.
Naszym celem była hodowla Rubínové srdce i przebywająca tam 7 szczeniaczków border collie. Droga minęła mi zaskakująco szybko. Na miejscu przywitała nas pani Simona Sochorová i piękna sobolowa Charollais. A teraz postaram się wyjaśnić, dlaczego wzięłam właśnie Flawi, a nie jedną z dwóch jej sióstr, w których podobno miałam mieć wybór. Otóż wyboru nie miałam - na miejscu okazało się, że szczeniak dla mnie jest już wybrany, zaczipowany i gotowy do drogi - nie ma możliwości wzięcia innego. Powiem szczerze, że w pierwszym momencie mina mi zrzedła. Postanowiliśmy jednak (razem z mamą) na razie zostawić tę sprawę i zobaczyć jak z popędami "naszej" suczki. Mała została wyniesiona do ogródka i zaraz rzuciła się do oglądania okolicy, gryzienia krzaków i tym podobnych rzeczy. Zabawki prawie w ogóle jej nie interesowały...
Czekoladka znów trafiła do zagródki, gdzie kłębiło się jej rodzeństwo. Patrzyłyśmy z mamą na szczeniaki - szczególnie niebieskooką merlaczkę, biegającą z zabawką. A potem na "naszą" suczkę, która oparła się łapkami o płotek i wyraźnie chciała zwrócić na siebie uwagę. Jednak zabawki nadal nie były dla niej interesujące. Kiedy wszystkie szczeniaki się bawiły, ona chciała tylko i wyłącznie do ludzi. Może już wybrała nas sobie na swoją nową rodzinę?
Moja mama wrzuciła do kojczyka łańcuszek. Momentalnie wszystkie szczyle znieruchomiały, nieco zaniepokojone nieprzyjemnym dźwiękiem... a potem podeszły zbadać jego źródło. Następnie łańcuszek został uznany za kolejną (choć nieco dziwną) zabawkę i zabrany przez puchate kulki pod stół X3
Zaczęłyśmy rozmawiać z hodowczynią, słuchać czemu wybrała dla nas tę, a nie inną suczkę. I tu muszę powiedzieć, że przekonały nas jej słowa. Jakby dla potwierdzenia, "nasza" czekolada zaczęła wściekać się w kojczyku z szarpakiem w mordce. Przekonało nas też pare innych rzeczy - to, że jako hodowca ma dużo większe doświadczenie, jeśli chodzi o bordery, oraz to, że jest szkoleniowcem.
Dosyć długo gadałyśmy, wymieniając opinie i słuchając.
Ja w międzyczasie całkowicie zakochałam się w "mojej" klusce. Mimo tego, że od początku chciałam podejść do tego mądrze, podświadomie nie wyobrażałam sobie wzięcia innego szczeniaka niż piegowata dziewuszka - była moja już tydzień wcześniej. Tak więc ostatecznie wszystko poszło dobrze.
Oprócz dokumentów małej dostałyśmy woreczek karmy i miniaturowy szarpaczek. Po ostatnim uścisku od hodowczyni, malutka wylądowała na fotelu i wyruszyliśmy w 6-godzinną drogę powrotną. Szybko doszłam do wniosku, że wzięcie tego konkretnego szczeniaka, z tego konkretnego skojarzenia było dobrym wyborem - malutka na początku dwa razy zapłakała, a potem była już spokojna. Przylepiła się do mnie i sprawiała wrażenie pogodzonej z losem, gotowej do rozpoczęcia nowej wielkiej przygody :3
W przeciwieństwie do Flawi (imię to czekało na nią od grudnia 2010), Umcia nie była zachwycona. Tego dnia kończyła pół roku i kosmaty, bezczelny czekoladowy prezent, który się jej dostał, wybitnie się jej nie podobał. Początkowe zaskoczenie, co TO robi w na JEJ fotelu w JEJ samochodzie, szybko ustąpiło oburzeniu i zdegustowaniu. Szczególnie niezadowolona była, kiedy ułożyła mi się na kolanach, a Flawi, widząc to, postanowiła uwalić się na niej. Wieczorem jednak, już po dotarciu do domu, powoli zaczęła doceniać towarzystwo - koło 12 w nocy była gotowa do szaleństw.

A Flawi...? Flawi jest rozkosznym, rezolutnym stworzonkiem pełnym energii i chęci do odkrywania. Błyskawicznie się zaadoptowała i z każdą godziną robi się coraz bardziej pewna siebie i szkudna :3 Mimo kluskowatego ciałka i krótkich łapek potrafi osiągać całkiem niezłą prędkość - chociaż zwykle kończy się to zaplątaniem we własne nóżki i upadkiem. Tak więc zazwyczaj ogranicza się do kicania to tu, to tam. Uma bardzo się jej podoba i kiedy tylko może, to skacze na nią i wgryza się jej w grzbiet. Jak się domyślacie, łaciuch w takich momentach nie jest zbyt zachwycony. Uczy się jednak, jak bawić się z czekoladką - ostatnio na topie jest merdanie małej przed nosem frędzlami od szarpaka, a potem przeciąganie się.

No i to chyba na tyle, jeśli chodzi o dzisiaj. Jeśli moja opowieść była mało składna to przepraszam - musiałam wstać bardzo wcześnie, aby wynieść pewną kluchę na trawę. Nauka czystości ON.






Pierwsza udokumentowana przyczajka X3


W przerwach w gryzieniu moich butów, Flawi zajmowała się próbami pasienia Umci X3

02 września 2011

Doszłam już do siebie. Zajęło mi to dużo mniej czasu, niż po śmierci Enigmy, co spowodowało wyrzuty sumienia. Do głowy przyszły mi pytania, czy Libra rzeczywiście tak mało dla mnie znaczyła? Potem jednak zastanowiłam się i zauważyłam różnice między jej śmiercią, a śmiercią Enigmy...
Przede wszystkim Libra żyła sobie z chorobą, ale nie widać było jej na pierwszy rzut oka - była wesoła, chętnie się bawiła, przeciągała zabawkami... Inaczej z Enigmą, której zrobiła się ogromna, sącząca się rana na boku po operacji wycięcia guzów... A potem te spuchnięte łapki... I świadomość, że to my musimy ukrócić jej cierpienia... Libra odeszła cicho, szybko, kiedy jeszcze nie czuła jak bardzo jest chora...
Za Enigmą rozpaczałam przez trzy lata - kiedy tylko zbliżał się koniec roku, święta, chodziłam jak struta. Rozmyślałam o niej. O Librze staram się nie myśleć - a raczej myśleć, ale tylko o tych najszczęśliwszych chwilach, kiedy jeszcze nie podejrzewaliśmy jej choroby, kiedy biegała swobodnie za frisbee, gdy przygotowywałyśmy się do seminarium lub zawodów... O tym, jaki piękny pokaz dała p. Darkowi, pokazując jakim jest kapitalnym psem...
Jednak jest inna, najważniejsza dla mnie różnica. Po śmierci Enigmy zostałam SAMA. Może trudno to pojąć, skoro mam tyle psów. Jednak ja ćwiczyłam i pokochałam całym sercem tylko Enigmę. To ona była MOIM PSEM. Kiedy umarła, nie miałam już psa. Ogarnęła mnie tak cholerna samotność, że leżałam na jej ciele i wyłam [dosłownie] z rozpaczy, przerażając poważnie całą rodzinę. Kiedy umarła Libra, nie zostałam sama. Przy moim boku nadal tkwił pewien mały, łaciaty, głupiutki potwór, który na każdym kroku pokazywał mi, że przecież on żyje i wymaga uwagi oraz uczucia. Nie miałam możliwości pogrążenia się w depresji - nie miałam czasu. Musiałam zająć się Umą, która stała się takim samym MOIM PSEM jak Libra. Tej zasługi nie zapomnę jej do końca życia - właśnie tego, że po prostu przy mnie była, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. Że nie dała mi długo rozpaczać. Samym swoim istnieniem dała do zrozumienia, że świat idzie do przodu i nie warto płakać nad czymś, nad czym i tak nie ma się władzy. Libra nie żyje. Nie przywrócę jej życia, nie ważne jak bardzo bym chciała. Pozostaje mi zachować ją w pamięci, w pełni zdrową - taką, jaką chciałabym ją spotkać w przyszłości Po Drugiej Stronie.
A teraz kończę żałobę. Jestem gotowa wreszcie naprawdę się z nią pożegnać.



Nigdy, przenigdy nie chciałam małego psa. A już w szczególności ozdobnego. Jeśli już, to na pewno nie spaniela. A co mam? SPANIELA. Małego, ozdobnego, miękkiego spaniela. Na dodatek cavaliera, w których inteligencję mocno zwątpiłam, kiedy jednego z przedstawicieli przez dwie godziny nie nauczyłam podawać łapy...
Dziś, kiedy patrzę na to z perspektywy 5 miesięcy, dochodzę do wniosku, że postanowiłam zająć się Umą z desperacji. Desperacji spowodowanej najpierw niemożliwością wzięcia córki Collin z Forest Land Chilabo, potem brakiem suczki dla mnie w miocie po Eli i Sevenie w Eliway. Następnie było przeglądanie miotów border collie w Polsce i w Czechach... I nadal nic, co by mnie szczególnie zainteresowało. W międzyczasie urodziły się u nas małe łaciuchy. No to wzięłam. Co miałam robić? Wiedziałam już, że kariera Libry zbliża się ku końcowi [planowałam wtedy postartować z nią jeszcze jakieś 2 lata]. Potrzebny był mi szczeniak, z którym mogłam zacząć starty, kiedy Libra odejdzie już na zasłużoną emeryturę. Z bordera wyszły nici, więc moją uwagę skierowałam na jedyne dostępne szczeniaczki - te rezydujące na parterze, w zagródce, w moim domu.
Cavalierami nigdy się nie interesowałam - ot, takie małe kudłate nie-wiadomo-co, plątające się między bokserzymi łapami. Wiedziałam tylko, że są strasznie delikatne psychiczne [w porównaniu z moimi faflakami] i małe - ale za to skoczne i z fiziem na punkcie aportowania. Tak więc uznałam, że "raz kozie śmierć". No i zaczęłam drażnić 4-tygodniowe kluchy kawałkami gazet. Wszystkie capały te szeleszczące coś i próbowały sobie zabrać - w szczególności najmniejsza suczka. Rosły. Jako 5-tygodniowy szczyl, najmniejsza suczka szalała z pluszakiem na sznurku, który urósł do jej głównych zainteresowań. Potem rosły i rosły...
Najmniejsza klucha była najdziksza, najbardziej lubiła biegać i skakać, atakowała swoje rodzeństwo i głośno wyrażała wszelkie sprzeciwy.
W wieku ok. 6 tygodni wyglądało to tak:



No i zakochałam się w tym małym diable. A już szczególnie, kiedy ten 6-tygodniowy szczyl uznał, że miniaturowe frisbee jest tak samo super jak pluszak i polarowy szarpaczek. Potem było już tylko lepiej i lepiej - rodzeństwo się rozjechało po świecie, mała została... i chłonęła wiedzę jak gąbka. Obroty, podawanie łap, turlanie się, piątki... a wszystko to z tymi dwoma czarnymi ślepkami wlepionymi we mnie. I to groźne warczenie przy szarpaniu się...



Oraz, uwaga!, podnoszenie na szarpaku. Dopóki nie miałam Umy, nawet nie wiedziała, że coś takiego w ogle można osiągnąć z cavalierem. No i ten świr na punkcie aportowania...



I to zdziwienie p.Darka na seminarium, jak Uma zaczęła warczeć przy szarpaniu się mini frisbee, a potem z zaciętością aportowała również te dla "dorosłych psów".
Stanowczo nie żałuję, że los wepchnął mi tę wścieklicę w ręce. Jest kapitalna. Nawet jeśli okaże się, że nie będzie sportowym cavikiem, to na pewno pozostanie najlepszym pocieszaczem, wiecznie tryskającym zaraźliwym optymizmem.